Jakoś śmierć nie nadchodziła , więc próbowałam się pozbierać i, z czasem , o dziwo, zaczynałam, w żółwim tempie, ale nieco dobrzeć. Nikt mi w tym nie pomagał, bo nie korzystałam z rad 3 doktórek , podtrzymujących nas, niby, przy życiu, a dyżurujących każda , po kolei, raz na tydzień - (teraz - raz na miesiąc). Jedna z nich , stara znajoma, jeszcze za czasów mojej zawodowej pracy na Politechnice, była zatrudniona w szpitaliku dla szkół wyższych, gdzie często lądowałam, powalona , co rusz, jakąś dolegliwością, z której nie potrafiłam się wygrzebać. Nie była, ani ona, ani reszta zatrudnionych lekarzy na wyższym, niż przeciętny poziomie wiedzy medycznej - zatem i terapia przebiegała niezbyt sprawnie , właściwie bez efektu. I tak wędrowałam od szpitala do szpitala - naliczając tych pobytów - do kupy 25. Przybywało mi tylko grup inwalidzkich , aż doszlusowałam do I-szej, nadanej sądownie, ale diagnozy - żadnej solidnej , prócz nadciśnienia, cukrzycy, niedoczynności tarczycy (zoperowanej w tzw. międzyczasie), a po pobycie w Holandii w r. 1979 u Kryśki "Wiaderko" i zerwaniu ścięgna Achillesa (opis w książce "Gabriela" pod ps. Gabidow) - dodatkowe inwalidztwo , zmieniające , co rusz, swoją niewydolność ruchową , bym zanadto nie wpadała w samozachwyt, że mam coś z głowy i... z nóg.
I tak, oto, połykałam lata pomieszkiwania w domu starców , zaczynając rozglądać się wokół przybytku, w którym przyszło mi żyć.
Po roku zaproponowano nam, z p. Zosią, przeniesienie na niższe piętro, czyli awansowanie na samodzielne mieszkanko. A więc pokoik ca 16 mkw. , łazienka, dość spora, balkonik. OK.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz