sobota, 29 czerwca 2019

POCZĄTKI ROZPOCZĘCIE STARAŃ O ODSZKODOWANIE ZA POZOSTAWIONE MIENIE

Kierownik nakazał fałszywej opiekunce mnie przeprosić, co też uczyniła. Zapytałam ją tylko : za co mnie tak nienawidziła , że zdołała tyle negatywnych cech mi przypisać i to takich, których, akurat, nie posiadam. Stwierdziła, że nie czuje do mnie nienawiści ,ale  nie potrafi wytłumaczyć, co nią powodowało, że  napisała to, co napisała, ale uległa  czyjejś (nie ujawniła czyjej) prośbie i wypełniła tę część moich akt, które miały  naświetlić moją charakterystykę dla kontroli, mającej  złożyć nam, niebawem, wizytę, prawdopodobnie z MOPSu.
Nic więcej nie zdołałam z niej wydębić, dałam więc za wygraną i pozwoliłam jej odejść.
Dziewczę było chorowite, często bywała na zwolnieniach lekarskich - w końcu przeszła operację  i po kilkumiesięcznym urlopie rehabilitacyjnym - odeszła, na szczęście, w siną dal.  Doszłam do wniosku, że  nie była całkiem zdrowa psychicznie,  miała zmienne  nastroje, zachowania  i pewnie chciała czymś "inteligentnym" się wykazać, dając "popisowy" opis mych wad.  Wolałam jednak, by kontrolujące nas zwierzchności nie miały  aż tak  fałszywej o mnie reputacji, bowiem , choć mam wiele ułomności - to jednak nie te, wymienione przez autorkę mego rysopisu.
No, ale dość tego.  Było, minęło. Przekonałam się jednak nie tylko wówczas, ale w wielu innych przypadkach, że nie mam co liczyć na pobłażanie, ani branie racji mojej strony, nawet jeśli będzie ewidentna, przez opiekunów , cały personel,  przynajmniej  większą jej część, a kierownictwo w szczególności. 
   W początkach bytności w tymże miejscu - nie przykładałam większej wagi do pokarmów, jakie nam serwowano.  Byłam rada, że nie muszę robić zakupów , gotować. Katering, jaki zatrudniano nie spełniał niczyich wymogów podniebienia -  i chociaż narzekano,  na  nieczęstych  zebraniach na ten temat - nic nie ulegało zmianie na lepsze. Przekonałam się o tym po kilkuletnim konsumowaniu stale powtarzających się dań w jadłospisach ,  niejadalnych obiadach, na co reagowałam coraz bardziej nerwowo.  Zaczęłam też pisać protesty-"songi" do kierownika Domu, a następnie dyrektora  całej Diakonii. A , w  miarę upływu lat, próbowałam poruszyć sumienia wyższych władz, by pomogły  zmienić to nieznośne status quo. Zero zrozumienia.
 Tu, na miejscu napotykałam na nieuprzejme i niechętne reakcje, jakobym była odosobniona w narzekaniach, bo inni nie wnoszą skarg, a nawet chwalą sobie ... np. coniedzielny rosół - niczym nieprzypominający domowy, bo wodnisty, z kupą makaronów , zasłaniających zupę jako taką -obrzydliwy. Było wręcz przeciwnie. Większość krytykowała nasze żywienie i miała podobny  pogląd, ale wiadomo, że kiedy przychodzi co do czego - nie ma odważnych , by przekazać kierownictwu  swoją  prawdziwą, negatywną opinię. Wszędzie tak się dzieje. Mam na to sporo przykładów. Ludzie tchórzą, bo choć nie mogą przewidzieć reakcji  zwierzchnictwa - to wyobrażają sobie, że spotka ich jakaś niewyobrażalna  kara i wolą się nikomu nie narażać ,  znosząc wszystkie przeciwności losu, jakie spotkały ich na nowym miejscu .
Tymczasem moje skargi nie milkły,   powtarzały się co roku, bo reakcje na NIE nie zmierzały ku poprawie  naszego żywienia , a wręcz przeciwnie. Wrogość natomiast w stosunku do mojej osoby proporcjonalnie wzrastała, w miarę mnożenia  się  moich dążeń do poprawy świadomości ich praw, przywilejów itp., których nie mieliśmy, a należało już  egzekwować na wyższych szczeblach hierarchii państwowej.
No, i pisałam. Do ministerstw, urzędów wojewódzkich , inspektora danych osobowych itp. o uświadamianie nas  w tej mierze. 
Niezależnie od aktualnych  do załatwiania spraw, miałam jeszcze niedokończoną, a rozpoczętą ok. 7 lat temu założoną   sprawę  zwrotu za mienie zabużańskie. Podjęłam ją, kiedy zmieniały się  nasze władze państwowe, a na czele  Min Spraw Zagranicznych stanął p. Skubiszewski - z wyglądu szlachciura, ale wewnętrznie nie wydobyty jeszcze ze skóry komuszej - ich człowiek. Rozpoczęłam batalię od sprowadzenia z Litwy dokumenty o przynależności Dowgirdowa do mego ojca, co, o dziwo, uzyskałam  w dość szybkim terminie. Nie było opisu budynków, inwentarza , tylko ziemi w ilości ha (po parcelacji  130 ha). O budynkach zaświadczył w sądzie  Wojszwiłło, choć przez pomyłkę podał, iż były drewniane, co nie  odpowiadało prawdzie. Nie wypadało na miejscu prostować pomyłkę, bo mogliby sądzić, że coś kręcimy, więc pozostawiłam to bez komentarza. Tak, czy owak - proces został rozpoczęty. Ale co mnie jeszcze czekało przez lata,  nie umiałam przewidzieć , bo na wstępie zrezygnowałabym z roszczeń. A najgorsze było uczestniczenie bliskich krewnych w zmowie i  intrydze, by sobie spróbować zagarnąć mienie. Właściwie owa wieść, którą przekazała mi Helenka, siostra Mietka Raczkowskiego w czasie mego pobytu w Łodzi tak mnie  zbulwersowała do działania. Mianowicie , oświadczyła, iż wie o staraniach Zosi i Jerzego także Dowgirdów, ale z innego plemienia (Plemborscy) do  odzyskania majątku mego ojca, na podstawie zbieżnych nazwisk i braku dokumentów własności (nie wiedzieli, że otrzymałam ich znaczącą część).

poniedziałek, 24 czerwca 2019

JAK DALEJ ?


Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że większość personelu nie nadaje się do pracy z nami, schorowanymi staruszkami. Zero empatii, rutynowe"odwalanie" obowiązków, a najchętniej  spełnianie ich  z jak najmniejszym nakładem sił.
   Jedna z opiekunek, spełniająca u mnie jedynie czynność opróżniania śmieci , zabawiła się w psycholożkę, wystawiając mi opinię, która wprawiła mnie w osłupienie, a potem w wściekłość.
Dowiedziałam się, mianowicie, że każda przyjęta do domu osoba - ma prawo wybrania sobie  opiekunki pierwszego kontaktu, do której powinna  się zwracać , w pierwszej kolejności, w razie zaistniałej potrzeby. Nikt mnie o tym nie powiadomił, a dowiedziałam się o fakcie ,  i o innych przywilejach,  dopiero po zażądaniu  z MOPS  wewnętrznego zarządzenia. 
Nie znając swych przywilejów przez kilka lat nie interesowałam się nimi i nikogo nie "zaklepałam". Tym bardziej byłam wyprowadzona z równowagi,że owa "opiniodawczyni" nie tylko nie była moją bezpośrednią opiekunką, ale nawet gdybym  była uświadomiona - na pewno bym jej nie wybrała. 
Intrygantka, pyskata,  ordynarna - nie  była akceptowana przez personel, a przez mieszkańców owszem,  lubiana, bo nie stroniła od pracy i  potrafiła  świadczyć drobne usługi poniektórym , nie należące do jej obowiązków, chyba po to, by wyrównać  skrajnie różny  o niej  pogląd .
Zakładano też teczki personalne  każdej , nowo 
zamieszkałej  osobie, o czym również  nie wiedziałam i nie wyraziłam na to zgody, potrzebnej do jej otwarcia. A kiedy przyszła do mnie z tą teczką opiekunka, z przydziału,  i przeczytałam swoją charakterystykę - nie mogłam się uspokoić.
   Wykombinowała, bo nie mogła  znać  ani mnie, ani moich wad - najgorsze cechy, których  nie miałam: egocentryzm,  apodyktyczność, pisanie do zwierzchnictwa donosów   w momencie zawrotów głowy (!), ... początki  demencji  itp. bzdury. Była cała chryja, jaką rozpętałam, a od pań  odpowiedzialnych za dopuszczenie byle kogo do  wpisywania w akta podobnych bzdet - zażądałam  likwidacji teczki i  odpowiednie ukaranie autorki  tekstu. Obie panie  przyrzekły, że natychmiast to zrobią , więc, uspokojona, zaniechałam  dalszych  dociekań.
Okazało się , po dwóch latach, kiedy otrzymałam nową "przydziałową" opiekunkę  i ona przyszła  z ową teczką... o, zgrozo, że... opinia , wydana przed dwoma laty - nadal  w teczce figuruje. Jakież to nieodpowiedzialne,  mało obowiązkowe  pracownice ! Przepraszały, mnie, ale ja już nie miałam do nich zaufania i  porządnie je zrugałam,a nadto napisałam do nowego kierownika pismo o  wyciągnięcie z tego faktu surowych konsekwencji. Nie  ukarał, ale sam przyniósł mi  owe bazgroły do własnej dyspozycji. Mam je - na pamiątkę,bo jeszcze czegoś podobnego   nigdy nie dostałam.
  Oto, w  niedługim czasie po próbie zadomowienia się , spotkały mnie już dwie  niebywałe przykrości, które nie powinny  były mieć  miejsca.

niedziela, 23 czerwca 2019

Naszła śmierć ... Rano zadzwoniła Olcia, córka Alki  Czerskiej, koleżanki z szkolnej ławy, z którą spędziłyśmy, w swoim czasie, sporo wspólnych chwil. Ja pomieszkiwałam w internacie, ona, z siostrą - przy mamie,  albo w innych, mniej ciekawych miejscach, ale trzymałyśmy się razem, choć w sferze  poglądów politycznych - umiała i lawirowała, jak jej było wygodniej.  Wyszła za mąż, doczekała się córy, którą jednak wychowywała babcia ze strony ojca.  Dopiero jako podlotka wróciła pod mamine skrzydło. Mąż zginął tragicznie, pod kołami pociągu. Nie był jej podporą , nie stanowili zgodne stadło i  , wobec tego, żal po jego utracie - nie był zbyt dramatyczny. 
Odnalazłyśmy się  w okresie powstawania Solidarności - obie wielce oddane temu ruchowi, a Ola  - po 81 r. zaczęła pracować i do tej pory , czyli w roku 2019 - nadal pracuje w Zarządzie "S" Gdańskim . I Ala, całkowicie,  ciałem i duchem przekabaciła się we właściwą stronę, zapominając ZMP-owską przeszłość ... Mnie krewni załatwili  możliwość uzyskania kombatanctwa AK, które otrzymałam po zmianie ustroju. Nie dość, że mam, dzięki temu dodatek pieniężny - to przede wszystkim satysfakcję, że zawsze stawałam na właściwej stronie...
Ale co ja gadam ?! Wszak mam odnotować, że jedną duszyczką jest nas mniej, coraz mniej, a ja i kilka  , trzymających się życia  kumpelek jesteśmy bardzo blisko odlotu. Tym razem - ALA, lat 89. W szpitalu, 23 czerwca, nad ranem. Przy asyście Oli. Przy mnie, nie będzie "wartownika". Umrę w samotności, jak żyłam. Nie biadam, bo nic by z tego nie wynikało.
Umarła moja kumpela, z którą jeździłam też do Budapesztu - taka romantyczka, w szkole zakochana w jednym, pryszczatym chłopaku na zabój. Biedna, wcale nie taka szczęśliwa jak by chciała, istota...
Żegnaj, Alciu - na zawsze. Nie wierzę w życie pozagrobowe.
Marnie ktoś ułożył harmonogram dla ludzkości - wszyscy do grobów. Jaki więc sens życia ? Nie znam odpowiedzi.

sobota, 22 czerwca 2019

MIJA CZAS...

Jakoś śmierć nie nadchodziła , więc próbowałam  się pozbierać i, z czasem , o dziwo,  zaczynałam, w żółwim tempie, ale nieco dobrzeć. Nikt mi w tym nie pomagał,  bo nie korzystałam z  rad 3 doktórek , podtrzymujących nas, niby, przy życiu, a dyżurujących  każda , po kolei,  raz na tydzień - (teraz - raz na miesiąc). Jedna z nich , stara znajoma, jeszcze za czasów  mojej zawodowej pracy na Politechnice, była zatrudniona  w szpitaliku dla szkół wyższych, gdzie często lądowałam, powalona , co rusz, jakąś  dolegliwością, z której nie  potrafiłam się wygrzebać. Nie była, ani ona, ani reszta zatrudnionych lekarzy na wyższym, niż przeciętny poziomie wiedzy medycznej  - zatem i  terapia przebiegała niezbyt sprawnie , właściwie bez efektu. I tak wędrowałam od szpitala do szpitala - naliczając tych pobytów - do kupy 25.  Przybywało mi tylko grup inwalidzkich , aż doszlusowałam do I-szej, nadanej sądownie, ale diagnozy - żadnej solidnej , prócz nadciśnienia, cukrzycy, niedoczynności tarczycy (zoperowanej w tzw. międzyczasie), a po pobycie w Holandii  w r. 1979 u Kryśki "Wiaderko" i zerwaniu ścięgna Achillesa (opis w książce "Gabriela" pod ps. Gabidow) - dodatkowe inwalidztwo , zmieniające , co rusz, swoją   niewydolność ruchową , bym zanadto nie wpadała w samozachwyt, że mam coś z głowy i... z nóg.
I tak, oto,  połykałam lata pomieszkiwania w domu starców , zaczynając rozglądać się wokół przybytku, w którym  przyszło mi żyć. 
Po roku zaproponowano nam, z p. Zosią,  przeniesienie na niższe piętro, czyli awansowanie na samodzielne mieszkanko. A więc   pokoik  ca 16 mkw. , łazienka, dość spora, balkonik. OK.

czwartek, 20 czerwca 2019

OSTATNI ETAP ŻYCIA, JAKI ODBYWAM W DOMU OPIEKI SPOŁECZNEJ "SAMARYTANIN"

Trwa nieustanna wojna z kierownictwem domu opieki, w którym zamieszkałam  od 2009 roku.  Właśnie minęło dziesięciolecie pobytu  w tym wybranym przeze mnie domu.
A wyselekcjonowałam go poprzez lustrację wszystkich domów tego typu nie tylko we Wrocławiu, ale też  w obrębie miasta.
Nigdzie, prócz  Ewangelickiej Diakonii,  nie oferowano osobnych pokoi, co też wyjątkowo i jedynie mi odpowiadało na  doszlusowanie do ostatnich mych dni. Miał to bowiem być końcowy  przystanek niezbyt udanego żywota.
Szczęśliwym przypadkiem, jednym z sześciorga  w mym życiorysie - była możliwość  przejęcia na własność mego spółdzielczego  M-1 po cenie, którą nawet ja mogłam wygrzebać z marnej emerytury. W zasadzie zapłaciłam tylko  notariuszowi za przygotowaną dokumentację. Wyszło bowiem odgórne zarządzenie, że wieloletni  spółdzielcy, w  roku 2009 mogą odkupić mieszkania na własność, co skutkowało  nagminnym ich nabywaniem. W innym wypadku nie miałabym najmniejszych szans na  nabycie 19 mkw.  przestrzeni, jaką zajmowałam.
Po spenetrowaniu  możliwości wyboru jakiegoś dożywotniego lokum, wybraniu go - rozpoczęłam  starania sprzedaży  mojej wieloletniej przystani, w której spędziłam  ponad 40 lat. Wybrałam  firmę zajmującą się sprzedażą podobnych obiektów i po kilkumiesięcznej próbie znalezienia reflektanta - młoda para zgłosiła akces  wykupu  za niewiele ponad 100 tys. zł.  
   Nadwyżka  owej "niewiele ponad" poszła  na opłatę za pośrednictwo , przenosiny, podarunki koleżankom za pomoc  w przewożeniu części rzeczy, kupno kilku niezbędnych  urządzeń  do nowego mieszkania itp. Pozostało mi 90 tys. , z której to kwoty skrzętnie skorzystała administracja Diakonii, pobierając roczną opłatę za pobyt , w pełnej wysokości, tj. ok. 2.900 miesięcznie, czyli ok. 35 tys.  Ok. roku,  po spłaceniu należności - wmówiono mi, że nie opłaciłam jednego miesiąca, co było ewidentnym kłamstwem, bowiem zawsze, pierwszą rzeczą, jaką regulowałam natychmiast, w pierwszych dniach miesiąca - to wszelkie opłaty, jakie miałam, łącznie  z czynszowymi.
Jako że raz PZU przekazywało emerytury  do banku, a raz  na adres zamieszkania -  nie dopilnowałam odbioru pokwitowania, co natychmiast wykorzystano i musiałam zapłacić  dodatkowo jeszcze prawie 3 tys. Szalałam, awanturowałam się, ale nic nie pomogło, bowiem nie miałam dowodu wpłaty i skrzętnie na tym się oparto.
Zostało mi do dyspozycji  ok. 57 tys. I tak kwota ta była  dość znaczna, biorąc pod uwagę , jaką miałam emeryturę i czym dysponowałam w ciągu  swego produkcyjnego okresu, kończącego się na pracy w Politechnice Wrocławskiej , na stanowisku dyrektora adm.  Instytutu Matematyki  - tak samo marnie  opłacanego, jak  i na innych, które piastowałam.
  Otrzymałam, na wstępie , pokój na II piętrze, gdzie lądowali  wszyscy, a przynajmniej większość przyjętych do Domu (była niewielka ilość  protegowanych, otrzymujących od razu odrębne pokoje, z łazienką,  balkonikiem  - na niższych piętrach), z wspólną łazienką , z p. Zosią 93 -letnią mieszkanką drugiego pokoju , wychodzącego na obszerny  balkon. Ja nie miałam takiego dostępu, bowiem pokoje na tym piętrze , w swojej pierwotnej formie, były spore, łączone - przeznaczone dla małżeństw i dopiero z czasem je rozdzielono. Właśnie tak -  jedni dostawali pokój z balkonem , inni bez.  Tyle, że p. Zosia , bez oporu,  udostępniała mi go w razie potrzeby. 
Wydawała się też  sympatyczną , rozgarniętą starszą panią, niezbyt zasobną i bezkonfliktową. Dogadzałam  jej, w miarę możności. Kupowałam  jakieś niezbędne  rzeczy, podkarmiałam,  rozmawiałam ... Tyle, że zdrowotnie znacznie bardziej od niej podupadałam. Wszystkie wredne choroby nasiliły się i byłam przekonana, że są to moje ostatnie ziemskie chwile. Koszmarne nadciśnienie, cukrzyca w  kwiecie rozwoju , kołaczące serce, zawroty głowy  itd.itp. Ona  narzekała na jedynego syna, który zamieszkiwał  u siebie i  tylko odwiedzał ją po to, by wykłócać się i przeciwstawiać. Rozwodnik, wielce nieciekawy typ.  Z czasem okazało się, że staruszka - to  cwaniutka  osóbka. Obmawiała mnie przy  opiekunce, która przekazywała mi te wieści, udawała, że  słucha moich rad, a  ani myślała z nich korzystać. Miała własną, dość dobrze wypracowano filozofię życiową. Opowiadała o swoich dwóch małżeństwach, a także -  jak wyrolowała tego  drugiego małżonka -  wszystko mu rekwirując przy rozwodzie. O niej jeszcze napomknę, bo naraziła mi się wielce i zawiodła.














AKTUALIA

NARUSZYŁAM  TYM  MASAŻEREM STOPĘ I PRZEZ KILKA DNI NIE MOGŁAM NAWET NA NIEJ STĄPNĄĆ. MAŚCI NIE POMAGAŁY, AŻ WRÓCIŁA KINGA I  ZALECIŁA MI ZIM...