I tak rozpoczęła się batalia - walka z znacznie silniejszymi ode mnie urzędasami, trwająca, w sumie, blisko 10 lat. Same procesy , odwołania itp. ok. siedem. Oczywiście przegrana przeze mnie. Tej historii musiałabym poświęcić tyle czasu, że nie stać mi na jego trwonienie - zważywszy mój wiek i bezsensowność udowadniania , z jakimi swołoczami miałam do czynienia.
W rezultacie, kiedy prawnicze bonzy odpuściły jeden z zasadniczych wymogów do uznania moich roszczeń, czyli pisemne świadectwo pobytu mego (i wszystkim innych właścicieli majątków) ojca na swoich włościach w dniu 1 wrześni 1939 roku - czyli możliwość wznowienia sprawy - odpuściłam, bo nie miałam już siły i nerwów do dalszej batalii.
Pozostało jeszcze udowodnienie, co także stanowiło warunek uzyskania odszkodowania, iż miejscowość , na której leżała posiadłość należała do Polski (oni twierdzili, że tylko repatrianci z Wileńszczyzny mają prawo do odszkodowań, co nie było zgodne z wymogami Dziennika Ustaw, które nie precyzowało tak ujętych żądań, a chodziło w ogóle o przynależność tych ziem do dawnej Polski. A stanowiło, bo należało do I RP Rzeczypospolitej Obojga Narodów, z Litwą).
No, i tak ległam , nie zdoławszy od nich niczego wydębić.
Zastanawiam się, czy nie próbować dociekać mych roszczeń do końca... ,ale do kogo się zwrócić ?
Poruszyłam ten wątek, bo strawił jeszcze kilka lat z okresu, mającego przynależeć do oddania się mojej terapii, odpoczynku w domu "opieki" - nade mną także. Niestety, wypracowana latami samodzielność doprowadziła do tego, że nikt mną się nie interesował i nie pomagał, bowiem starałam się nikogo o nic nie prosić i brnąć, w dalszą , ostatnią drogę życiową - solo. I tak zostało.
Nadto, dorobiłam się opinii przebojowej, co to nikomu, nic nie przepuści - doniesie, gdzie trzeba i ... lepiej z nią nie zaczynać.
Dochodzą do mnie wieści że wzbudzam w poniektórych pracownicach ...lęk. Lęk ? Ciekawe, że niczego na tym nie zyskuję, nawet poczucia przez nich obowiązku, że także należy mi to samo, co wszystkim. Czyli szczypta uwagi. Tym bardziej, że każdy gest dobrej woli, odpłacam, czym mogę . Czasem nawet sowicie. Bez skutku. Jestem, a jakoby mnie by nie było. Niemal, jak Urszula Kochanowskiego. Tyle, że ona była nieżywa, a ja jeszcze oddycham, choć ledwo,ledwo. I pomyśleć, iż Zośki nie ma już na tym świecie niemal 1,5 roku, a Kalina ma się, jakoby, wprowadzić. Nie jestem zachwycona, a właściwie jest mi obojętnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz