Dziś 17 sierpnia. Wczoraj zaliczyłam któregoś z rzędu lekarza - lekarkę z doktoratem - angiolog. Oczywiście, gdyby nie nasz kierowca, p. Waldek - zgniłabym w tym domu starców , niezauważona, iż potrzebuję pomocy , bo nie miałabym szans na dojazdy do konowałów, ale czasem też przejawiających iskierkę wiedzy, którą chłonęłam, jak łyk powietrza. Nie więcej.
A wskazówkę do udania się właśnie do tego specjalisty - dał pan ortopeda, mocno zaawansowany wiekiem, kompletnie oderwany od pacjenta - "niemowa" niejaki dr Ryter.
Kierował tu, ówdzie - na jedno, drugie prześwietlenie, aż raczył mnie wysłuchać i dał namiar na usg, które wykryło właśnie te ostatnie niedomogi prawej nogi, czyli okołokolanowych bóli, nie mogąc ich znieść, bo każdy krok był męką nie do opisania. Okazało się ,po powtórnym usg u ostatniej pani doktor, iż , owszem, mam zapalenie żył, mocno podleczone, dzięki wskazaniu przez poprzednika robienia z zapisanych zastrzyków iniekcji (po 10 tychże) i że mam jeszcze je powtarzać 3 miesiące i ma być OK. Oby. Forsa topnieje w tempie kosmicznym i , jak tak dalej pójdzie, wyzbędę się resztek przetrzymywanej "fortuny".
Wydatków moc i nie widać końca. Otóż, by nie zgnuśnieć, do reszty w czterech ścianach, bez możności wychylenia poza nimi nosa - przegrzebałam cały internet w poszukiwaniu wehikułu, na tyle niedrogiego, bym mogła go nabyć i odnalazłam skuter inwalidzki , elektryczny, za 1050 zł. Widać, że staroć, ale oferent zaklinał się , iż na pełnym chodzie i nic mu nie brakuje.
Był niewielki problem z dowozem, bo facet z Poznania żądał za osobiste jego dostarczenie 300 zł., na co nie chciałam się zgodzić. W rezultacie oznajmił, że przywiezie mi go kolega, jadący do Wrocławia za 150. I tak się też stało.
Przywiózł, złożył, poinstruował co i jak , przejechałam się, na próbę , po długachnym korytarzu i wszystko wskazywało, że pojazd jest na chodzie i będę mogła zażywać codziennych "spacerów" po moim ulubionym parczku. Tak się też stało.
Pierwszemu wyjazdowi towarzyszyła p. Kinga, pielęgniarka, by oswoić się z przeszkodami typu: zakręty, wjazdy do windy, wyjazdu , potem na b. małej przestrzeni pokonania innych zakrętów, by wreszcie wyjechać zjazdem do parczku - także nie bez małej przeszkody . Poszło średnio, ale z czasem jeździłam coraz lepiej, aż po ok. 10 dniach na tymże podjeździe - maszyna stanęła, jak wryta i ani rusz dalej. Wyjątkowy pech, bowiem była to sobota, żadnych męskich ramion do pomocy, by dopchać go na górę , a babskie gdzieś poznikały. Tymczasem doskwierał niemiłosierny upał i musiałam coś z tym fantem zrobić. Zabrałam się do popychania go centymetr po centymetrze, aż dokonałam niebywałego wyczynu bo doszlusowałam do wejścia i , ledwo żywa, odetchnęłam z względną ulgą. Okazało się, że na równym podłożu ruszył i , choć niemrawo, dojechałam do swojej komnaty. Po drodze natknęłam się na p. Radka, który włączył ładowarkę , mającą doprowadzić pojazd do stanu używalności.
Ale następnego ranka - moja wymarzona "limuzyna", ani drgnęła. Zaczęłam szukać jakiejś firmy naprawczej, efektem czego było zjawienie się dwóch fachmanów, którzy niczego do naprawy nie znaleźli, a pojazd, nagle, ruszył. Potem , niespodziewanie przybył jeszcze jeden mechanik, podobno zamówiony przeze mnie, równolegle do poprzednich. Zabrał ładowarkę do domu, by sprawdzić, czy felery nie pochodzą od niej, ale kiedy zwrócił , okazało się, że działa i ona i akumulatory także. Tak naładowany skuterek sprawował się na tyle dobrze, że następnego dnia wyruszyłam na spacerek, bez przeszkód- tam i z powrotem , do i z parku. Tak przez dwa dni. Następnie , na wszelki wypadek, doładowałam maszynę aż pojawiło się zielone światełko, świadczące o podaniu maksimum napędu akumulatorom i , znów wyjechałam na wchłonięcie nieco świeżego powietrza, ale wracając - na podjeździe... maszyna stanęła i ani rusz dalej nie chciała startować. I znów przyszło mi pchać ją do góry z ogromnym wysiłkiem i nieludzkim zmęczeniem... I tak samo, jak poprzednio, ale jeszcze wolniej - dotelepałam się do swych pieleszy. W tym momencie kierownica się załamała i legła na mych kolanach. Okazało się, że cwany b. właściciel pookręcał ją taśmą klejącą tak, by trzymała się kupy jakiś czas, a potem ... niech się dzieje wola boska i niech baba robi co chce, bo on umywa ręce i odpowiedzialność - nie pozostawił po sobie bowiem żadnego śladu. Ten, który przywiózł to barachło -podpisał odbiór pieniędzy , własnym nazwiskiem, wpisał nazwisko właściciela, bez adresu (miałam jego telefon, więc go dopisałam; kiedy potem próbowałam z nim się skontaktować okazało się, że taki pod tym adresem nie mieszka, nie istnieje !).
Próbowałam znaleźć ich w internecie, ale bez powodzenia. Teraz muszę znaleźć firmę, która spróbuje skuter naprawić, ale czy się da doprowadzić do użytku i ile będzie znów to kosztowało trudno zgadnąć. Piotrek zobowiązał się, że kierownicę naprawi tak, by nie było z nią więcej problemów.
Rozpisałam się na ten temat drobiazgowo, bo też przysporzył mi nie lada kłopotów i nie wiadomo, jak się zakończy ten etap mych doświadczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz