Kierownik nakazał fałszywej opiekunce mnie przeprosić, co też uczyniła. Zapytałam ją tylko : za co mnie tak nienawidziła , że zdołała tyle negatywnych cech mi przypisać i to takich, których, akurat, nie posiadam. Stwierdziła, że nie czuje do mnie nienawiści ,ale nie potrafi wytłumaczyć, co nią powodowało, że napisała to, co napisała, ale uległa czyjejś (nie ujawniła czyjej) prośbie i wypełniła tę część moich akt, które miały naświetlić moją charakterystykę dla kontroli, mającej złożyć nam, niebawem, wizytę, prawdopodobnie z MOPSu.
Nic więcej nie zdołałam z niej wydębić, dałam więc za wygraną i pozwoliłam jej odejść.
Dziewczę było chorowite, często bywała na zwolnieniach lekarskich - w końcu przeszła operację i po kilkumiesięcznym urlopie rehabilitacyjnym - odeszła, na szczęście, w siną dal. Doszłam do wniosku, że nie była całkiem zdrowa psychicznie, miała zmienne nastroje, zachowania i pewnie chciała czymś "inteligentnym" się wykazać, dając "popisowy" opis mych wad. Wolałam jednak, by kontrolujące nas zwierzchności nie miały aż tak fałszywej o mnie reputacji, bowiem , choć mam wiele ułomności - to jednak nie te, wymienione przez autorkę mego rysopisu.
No, ale dość tego. Było, minęło. Przekonałam się jednak nie tylko wówczas, ale w wielu innych przypadkach, że nie mam co liczyć na pobłażanie, ani branie racji mojej strony, nawet jeśli będzie ewidentna, przez opiekunów , cały personel, przynajmniej większą jej część, a kierownictwo w szczególności.
W początkach bytności w tymże miejscu - nie przykładałam większej wagi do pokarmów, jakie nam serwowano. Byłam rada, że nie muszę robić zakupów , gotować. Katering, jaki zatrudniano nie spełniał niczyich wymogów podniebienia - i chociaż narzekano, na nieczęstych zebraniach na ten temat - nic nie ulegało zmianie na lepsze. Przekonałam się o tym po kilkuletnim konsumowaniu stale powtarzających się dań w jadłospisach , niejadalnych obiadach, na co reagowałam coraz bardziej nerwowo. Zaczęłam też pisać protesty-"songi" do kierownika Domu, a następnie dyrektora całej Diakonii. A , w miarę upływu lat, próbowałam poruszyć sumienia wyższych władz, by pomogły zmienić to nieznośne status quo. Zero zrozumienia.
Tu, na miejscu napotykałam na nieuprzejme i niechętne reakcje, jakobym była odosobniona w narzekaniach, bo inni nie wnoszą skarg, a nawet chwalą sobie ... np. coniedzielny rosół - niczym nieprzypominający domowy, bo wodnisty, z kupą makaronów , zasłaniających zupę jako taką -obrzydliwy. Było wręcz przeciwnie. Większość krytykowała nasze żywienie i miała podobny pogląd, ale wiadomo, że kiedy przychodzi co do czego - nie ma odważnych , by przekazać kierownictwu swoją prawdziwą, negatywną opinię. Wszędzie tak się dzieje. Mam na to sporo przykładów. Ludzie tchórzą, bo choć nie mogą przewidzieć reakcji zwierzchnictwa - to wyobrażają sobie, że spotka ich jakaś niewyobrażalna kara i wolą się nikomu nie narażać , znosząc wszystkie przeciwności losu, jakie spotkały ich na nowym miejscu .
Tymczasem moje skargi nie milkły, powtarzały się co roku, bo reakcje na NIE nie zmierzały ku poprawie naszego żywienia , a wręcz przeciwnie. Wrogość natomiast w stosunku do mojej osoby proporcjonalnie wzrastała, w miarę mnożenia się moich dążeń do poprawy świadomości ich praw, przywilejów itp., których nie mieliśmy, a należało już egzekwować na wyższych szczeblach hierarchii państwowej.
No, i pisałam. Do ministerstw, urzędów wojewódzkich , inspektora danych osobowych itp. o uświadamianie nas w tej mierze.
Niezależnie od aktualnych do załatwiania spraw, miałam jeszcze niedokończoną, a rozpoczętą ok. 7 lat temu założoną sprawę zwrotu za mienie zabużańskie. Podjęłam ją, kiedy zmieniały się nasze władze państwowe, a na czele Min Spraw Zagranicznych stanął p. Skubiszewski - z wyglądu szlachciura, ale wewnętrznie nie wydobyty jeszcze ze skóry komuszej - ich człowiek. Rozpoczęłam batalię od sprowadzenia z Litwy dokumenty o przynależności Dowgirdowa do mego ojca, co, o dziwo, uzyskałam w dość szybkim terminie. Nie było opisu budynków, inwentarza , tylko ziemi w ilości ha (po parcelacji 130 ha). O budynkach zaświadczył w sądzie Wojszwiłło, choć przez pomyłkę podał, iż były drewniane, co nie odpowiadało prawdzie. Nie wypadało na miejscu prostować pomyłkę, bo mogliby sądzić, że coś kręcimy, więc pozostawiłam to bez komentarza. Tak, czy owak - proces został rozpoczęty. Ale co mnie jeszcze czekało przez lata, nie umiałam przewidzieć , bo na wstępie zrezygnowałabym z roszczeń. A najgorsze było uczestniczenie bliskich krewnych w zmowie i intrydze, by sobie spróbować zagarnąć mienie. Właściwie owa wieść, którą przekazała mi Helenka, siostra Mietka Raczkowskiego w czasie mego pobytu w Łodzi tak mnie zbulwersowała do działania. Mianowicie , oświadczyła, iż wie o staraniach Zosi i Jerzego także Dowgirdów, ale z innego plemienia (Plemborscy) do odzyskania majątku mego ojca, na podstawie zbieżnych nazwisk i braku dokumentów własności (nie wiedzieli, że otrzymałam ich znaczącą część).
sobota, 29 czerwca 2019
poniedziałek, 24 czerwca 2019
JAK DALEJ ?
Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że większość personelu nie nadaje się do pracy z nami, schorowanymi staruszkami. Zero empatii, rutynowe"odwalanie" obowiązków, a najchętniej spełnianie ich z jak najmniejszym nakładem sił.
Jedna z opiekunek, spełniająca u mnie jedynie czynność opróżniania śmieci , zabawiła się w psycholożkę, wystawiając mi opinię, która wprawiła mnie w osłupienie, a potem w wściekłość.
Dowiedziałam się, mianowicie, że każda przyjęta do domu osoba - ma prawo wybrania sobie opiekunki pierwszego kontaktu, do której powinna się zwracać , w pierwszej kolejności, w razie zaistniałej potrzeby. Nikt mnie o tym nie powiadomił, a dowiedziałam się o fakcie , i o innych przywilejach, dopiero po zażądaniu z MOPS wewnętrznego zarządzenia.
Nie znając swych przywilejów przez kilka lat nie interesowałam się nimi i nikogo nie "zaklepałam". Tym bardziej byłam wyprowadzona z równowagi,że owa "opiniodawczyni" nie tylko nie była moją bezpośrednią opiekunką, ale nawet gdybym była uświadomiona - na pewno bym jej nie wybrała.
Intrygantka, pyskata, ordynarna - nie była akceptowana przez personel, a przez mieszkańców owszem, lubiana, bo nie stroniła od pracy i potrafiła świadczyć drobne usługi poniektórym , nie należące do jej obowiązków, chyba po to, by wyrównać skrajnie różny o niej pogląd .
Zakładano też teczki personalne każdej , nowo
zamieszkałej osobie, o czym również nie wiedziałam i nie wyraziłam na to zgody, potrzebnej do jej otwarcia. A kiedy przyszła do mnie z tą teczką opiekunka, z przydziału, i przeczytałam swoją charakterystykę - nie mogłam się uspokoić.
Wykombinowała, bo nie mogła znać ani mnie, ani moich wad - najgorsze cechy, których nie miałam: egocentryzm, apodyktyczność, pisanie do zwierzchnictwa donosów w momencie zawrotów głowy (!), ... początki demencji itp. bzdury. Była cała chryja, jaką rozpętałam, a od pań odpowiedzialnych za dopuszczenie byle kogo do wpisywania w akta podobnych bzdet - zażądałam likwidacji teczki i odpowiednie ukaranie autorki tekstu. Obie panie przyrzekły, że natychmiast to zrobią , więc, uspokojona, zaniechałam dalszych dociekań.
Okazało się , po dwóch latach, kiedy otrzymałam nową "przydziałową" opiekunkę i ona przyszła z ową teczką... o, zgrozo, że... opinia , wydana przed dwoma laty - nadal w teczce figuruje. Jakież to nieodpowiedzialne, mało obowiązkowe pracownice ! Przepraszały, mnie, ale ja już nie miałam do nich zaufania i porządnie je zrugałam,a nadto napisałam do nowego kierownika pismo o wyciągnięcie z tego faktu surowych konsekwencji. Nie ukarał, ale sam przyniósł mi owe bazgroły do własnej dyspozycji. Mam je - na pamiątkę,bo jeszcze czegoś podobnego nigdy nie dostałam.
Oto, w niedługim czasie po próbie zadomowienia się , spotkały mnie już dwie niebywałe przykrości, które nie powinny były mieć miejsca.
niedziela, 23 czerwca 2019
Naszła śmierć ... Rano zadzwoniła Olcia, córka Alki Czerskiej, koleżanki z szkolnej ławy, z którą spędziłyśmy, w swoim czasie, sporo wspólnych chwil. Ja pomieszkiwałam w internacie, ona, z siostrą - przy mamie, albo w innych, mniej ciekawych miejscach, ale trzymałyśmy się razem, choć w sferze poglądów politycznych - umiała i lawirowała, jak jej było wygodniej. Wyszła za mąż, doczekała się córy, którą jednak wychowywała babcia ze strony ojca. Dopiero jako podlotka wróciła pod mamine skrzydło. Mąż zginął tragicznie, pod kołami pociągu. Nie był jej podporą , nie stanowili zgodne stadło i , wobec tego, żal po jego utracie - nie był zbyt dramatyczny.
Odnalazłyśmy się w okresie powstawania Solidarności - obie wielce oddane temu ruchowi, a Ola - po 81 r. zaczęła pracować i do tej pory , czyli w roku 2019 - nadal pracuje w Zarządzie "S" Gdańskim . I Ala, całkowicie, ciałem i duchem przekabaciła się we właściwą stronę, zapominając ZMP-owską przeszłość ... Mnie krewni załatwili możliwość uzyskania kombatanctwa AK, które otrzymałam po zmianie ustroju. Nie dość, że mam, dzięki temu dodatek pieniężny - to przede wszystkim satysfakcję, że zawsze stawałam na właściwej stronie...
Ale co ja gadam ?! Wszak mam odnotować, że jedną duszyczką jest nas mniej, coraz mniej, a ja i kilka , trzymających się życia kumpelek jesteśmy bardzo blisko odlotu. Tym razem - ALA, lat 89. W szpitalu, 23 czerwca, nad ranem. Przy asyście Oli. Przy mnie, nie będzie "wartownika". Umrę w samotności, jak żyłam. Nie biadam, bo nic by z tego nie wynikało.
Umarła moja kumpela, z którą jeździłam też do Budapesztu - taka romantyczka, w szkole zakochana w jednym, pryszczatym chłopaku na zabój. Biedna, wcale nie taka szczęśliwa jak by chciała, istota...
Żegnaj, Alciu - na zawsze. Nie wierzę w życie pozagrobowe.
Marnie ktoś ułożył harmonogram dla ludzkości - wszyscy do grobów. Jaki więc sens życia ? Nie znam odpowiedzi.
Odnalazłyśmy się w okresie powstawania Solidarności - obie wielce oddane temu ruchowi, a Ola - po 81 r. zaczęła pracować i do tej pory , czyli w roku 2019 - nadal pracuje w Zarządzie "S" Gdańskim . I Ala, całkowicie, ciałem i duchem przekabaciła się we właściwą stronę, zapominając ZMP-owską przeszłość ... Mnie krewni załatwili możliwość uzyskania kombatanctwa AK, które otrzymałam po zmianie ustroju. Nie dość, że mam, dzięki temu dodatek pieniężny - to przede wszystkim satysfakcję, że zawsze stawałam na właściwej stronie...
Ale co ja gadam ?! Wszak mam odnotować, że jedną duszyczką jest nas mniej, coraz mniej, a ja i kilka , trzymających się życia kumpelek jesteśmy bardzo blisko odlotu. Tym razem - ALA, lat 89. W szpitalu, 23 czerwca, nad ranem. Przy asyście Oli. Przy mnie, nie będzie "wartownika". Umrę w samotności, jak żyłam. Nie biadam, bo nic by z tego nie wynikało.
Umarła moja kumpela, z którą jeździłam też do Budapesztu - taka romantyczka, w szkole zakochana w jednym, pryszczatym chłopaku na zabój. Biedna, wcale nie taka szczęśliwa jak by chciała, istota...
Żegnaj, Alciu - na zawsze. Nie wierzę w życie pozagrobowe.
Marnie ktoś ułożył harmonogram dla ludzkości - wszyscy do grobów. Jaki więc sens życia ? Nie znam odpowiedzi.
sobota, 22 czerwca 2019
MIJA CZAS...
Jakoś śmierć nie nadchodziła , więc próbowałam się pozbierać i, z czasem , o dziwo, zaczynałam, w żółwim tempie, ale nieco dobrzeć. Nikt mi w tym nie pomagał, bo nie korzystałam z rad 3 doktórek , podtrzymujących nas, niby, przy życiu, a dyżurujących każda , po kolei, raz na tydzień - (teraz - raz na miesiąc). Jedna z nich , stara znajoma, jeszcze za czasów mojej zawodowej pracy na Politechnice, była zatrudniona w szpitaliku dla szkół wyższych, gdzie często lądowałam, powalona , co rusz, jakąś dolegliwością, z której nie potrafiłam się wygrzebać. Nie była, ani ona, ani reszta zatrudnionych lekarzy na wyższym, niż przeciętny poziomie wiedzy medycznej - zatem i terapia przebiegała niezbyt sprawnie , właściwie bez efektu. I tak wędrowałam od szpitala do szpitala - naliczając tych pobytów - do kupy 25. Przybywało mi tylko grup inwalidzkich , aż doszlusowałam do I-szej, nadanej sądownie, ale diagnozy - żadnej solidnej , prócz nadciśnienia, cukrzycy, niedoczynności tarczycy (zoperowanej w tzw. międzyczasie), a po pobycie w Holandii w r. 1979 u Kryśki "Wiaderko" i zerwaniu ścięgna Achillesa (opis w książce "Gabriela" pod ps. Gabidow) - dodatkowe inwalidztwo , zmieniające , co rusz, swoją niewydolność ruchową , bym zanadto nie wpadała w samozachwyt, że mam coś z głowy i... z nóg.
I tak, oto, połykałam lata pomieszkiwania w domu starców , zaczynając rozglądać się wokół przybytku, w którym przyszło mi żyć.
Po roku zaproponowano nam, z p. Zosią, przeniesienie na niższe piętro, czyli awansowanie na samodzielne mieszkanko. A więc pokoik ca 16 mkw. , łazienka, dość spora, balkonik. OK.
I tak, oto, połykałam lata pomieszkiwania w domu starców , zaczynając rozglądać się wokół przybytku, w którym przyszło mi żyć.
Po roku zaproponowano nam, z p. Zosią, przeniesienie na niższe piętro, czyli awansowanie na samodzielne mieszkanko. A więc pokoik ca 16 mkw. , łazienka, dość spora, balkonik. OK.
czwartek, 20 czerwca 2019
OSTATNI ETAP ŻYCIA, JAKI ODBYWAM W DOMU OPIEKI SPOŁECZNEJ "SAMARYTANIN"
Trwa nieustanna wojna z kierownictwem domu opieki, w którym zamieszkałam od 2009 roku. Właśnie minęło dziesięciolecie pobytu w tym wybranym przeze mnie domu.
A wyselekcjonowałam go poprzez lustrację wszystkich domów tego typu nie tylko we Wrocławiu, ale też w obrębie miasta.
Nigdzie, prócz Ewangelickiej Diakonii, nie oferowano osobnych pokoi, co też wyjątkowo i jedynie mi odpowiadało na doszlusowanie do ostatnich mych dni. Miał to bowiem być końcowy przystanek niezbyt udanego żywota.
Szczęśliwym przypadkiem, jednym z sześciorga w mym życiorysie - była możliwość przejęcia na własność mego spółdzielczego M-1 po cenie, którą nawet ja mogłam wygrzebać z marnej emerytury. W zasadzie zapłaciłam tylko notariuszowi za przygotowaną dokumentację. Wyszło bowiem odgórne zarządzenie, że wieloletni spółdzielcy, w roku 2009 mogą odkupić mieszkania na własność, co skutkowało nagminnym ich nabywaniem. W innym wypadku nie miałabym najmniejszych szans na nabycie 19 mkw. przestrzeni, jaką zajmowałam.
Po spenetrowaniu możliwości wyboru jakiegoś dożywotniego lokum, wybraniu go - rozpoczęłam starania sprzedaży mojej wieloletniej przystani, w której spędziłam ponad 40 lat. Wybrałam firmę zajmującą się sprzedażą podobnych obiektów i po kilkumiesięcznej próbie znalezienia reflektanta - młoda para zgłosiła akces wykupu za niewiele ponad 100 tys. zł.
Nadwyżka owej "niewiele ponad" poszła na opłatę za pośrednictwo , przenosiny, podarunki koleżankom za pomoc w przewożeniu części rzeczy, kupno kilku niezbędnych urządzeń do nowego mieszkania itp. Pozostało mi 90 tys. , z której to kwoty skrzętnie skorzystała administracja Diakonii, pobierając roczną opłatę za pobyt , w pełnej wysokości, tj. ok. 2.900 miesięcznie, czyli ok. 35 tys. Ok. roku, po spłaceniu należności - wmówiono mi, że nie opłaciłam jednego miesiąca, co było ewidentnym kłamstwem, bowiem zawsze, pierwszą rzeczą, jaką regulowałam natychmiast, w pierwszych dniach miesiąca - to wszelkie opłaty, jakie miałam, łącznie z czynszowymi.
Jako że raz PZU przekazywało emerytury do banku, a raz na adres zamieszkania - nie dopilnowałam odbioru pokwitowania, co natychmiast wykorzystano i musiałam zapłacić dodatkowo jeszcze prawie 3 tys. Szalałam, awanturowałam się, ale nic nie pomogło, bowiem nie miałam dowodu wpłaty i skrzętnie na tym się oparto.
Zostało mi do dyspozycji ok. 57 tys. I tak kwota ta była dość znaczna, biorąc pod uwagę , jaką miałam emeryturę i czym dysponowałam w ciągu swego produkcyjnego okresu, kończącego się na pracy w Politechnice Wrocławskiej , na stanowisku dyrektora adm. Instytutu Matematyki - tak samo marnie opłacanego, jak i na innych, które piastowałam.
Otrzymałam, na wstępie , pokój na II piętrze, gdzie lądowali wszyscy, a przynajmniej większość przyjętych do Domu (była niewielka ilość protegowanych, otrzymujących od razu odrębne pokoje, z łazienką, balkonikiem - na niższych piętrach), z wspólną łazienką , z p. Zosią 93 -letnią mieszkanką drugiego pokoju , wychodzącego na obszerny balkon. Ja nie miałam takiego dostępu, bowiem pokoje na tym piętrze , w swojej pierwotnej formie, były spore, łączone - przeznaczone dla małżeństw i dopiero z czasem je rozdzielono. Właśnie tak - jedni dostawali pokój z balkonem , inni bez. Tyle, że p. Zosia , bez oporu, udostępniała mi go w razie potrzeby.
Wydawała się też sympatyczną , rozgarniętą starszą panią, niezbyt zasobną i bezkonfliktową. Dogadzałam jej, w miarę możności. Kupowałam jakieś niezbędne rzeczy, podkarmiałam, rozmawiałam ... Tyle, że zdrowotnie znacznie bardziej od niej podupadałam. Wszystkie wredne choroby nasiliły się i byłam przekonana, że są to moje ostatnie ziemskie chwile. Koszmarne nadciśnienie, cukrzyca w kwiecie rozwoju , kołaczące serce, zawroty głowy itd.itp. Ona narzekała na jedynego syna, który zamieszkiwał u siebie i tylko odwiedzał ją po to, by wykłócać się i przeciwstawiać. Rozwodnik, wielce nieciekawy typ. Z czasem okazało się, że staruszka - to cwaniutka osóbka. Obmawiała mnie przy opiekunce, która przekazywała mi te wieści, udawała, że słucha moich rad, a ani myślała z nich korzystać. Miała własną, dość dobrze wypracowano filozofię życiową. Opowiadała o swoich dwóch małżeństwach, a także - jak wyrolowała tego drugiego małżonka - wszystko mu rekwirując przy rozwodzie. O niej jeszcze napomknę, bo naraziła mi się wielce i zawiodła.
A wyselekcjonowałam go poprzez lustrację wszystkich domów tego typu nie tylko we Wrocławiu, ale też w obrębie miasta.
Nigdzie, prócz Ewangelickiej Diakonii, nie oferowano osobnych pokoi, co też wyjątkowo i jedynie mi odpowiadało na doszlusowanie do ostatnich mych dni. Miał to bowiem być końcowy przystanek niezbyt udanego żywota.
Szczęśliwym przypadkiem, jednym z sześciorga w mym życiorysie - była możliwość przejęcia na własność mego spółdzielczego M-1 po cenie, którą nawet ja mogłam wygrzebać z marnej emerytury. W zasadzie zapłaciłam tylko notariuszowi za przygotowaną dokumentację. Wyszło bowiem odgórne zarządzenie, że wieloletni spółdzielcy, w roku 2009 mogą odkupić mieszkania na własność, co skutkowało nagminnym ich nabywaniem. W innym wypadku nie miałabym najmniejszych szans na nabycie 19 mkw. przestrzeni, jaką zajmowałam.
Po spenetrowaniu możliwości wyboru jakiegoś dożywotniego lokum, wybraniu go - rozpoczęłam starania sprzedaży mojej wieloletniej przystani, w której spędziłam ponad 40 lat. Wybrałam firmę zajmującą się sprzedażą podobnych obiektów i po kilkumiesięcznej próbie znalezienia reflektanta - młoda para zgłosiła akces wykupu za niewiele ponad 100 tys. zł.
Nadwyżka owej "niewiele ponad" poszła na opłatę za pośrednictwo , przenosiny, podarunki koleżankom za pomoc w przewożeniu części rzeczy, kupno kilku niezbędnych urządzeń do nowego mieszkania itp. Pozostało mi 90 tys. , z której to kwoty skrzętnie skorzystała administracja Diakonii, pobierając roczną opłatę za pobyt , w pełnej wysokości, tj. ok. 2.900 miesięcznie, czyli ok. 35 tys. Ok. roku, po spłaceniu należności - wmówiono mi, że nie opłaciłam jednego miesiąca, co było ewidentnym kłamstwem, bowiem zawsze, pierwszą rzeczą, jaką regulowałam natychmiast, w pierwszych dniach miesiąca - to wszelkie opłaty, jakie miałam, łącznie z czynszowymi.
Jako że raz PZU przekazywało emerytury do banku, a raz na adres zamieszkania - nie dopilnowałam odbioru pokwitowania, co natychmiast wykorzystano i musiałam zapłacić dodatkowo jeszcze prawie 3 tys. Szalałam, awanturowałam się, ale nic nie pomogło, bowiem nie miałam dowodu wpłaty i skrzętnie na tym się oparto.
Zostało mi do dyspozycji ok. 57 tys. I tak kwota ta była dość znaczna, biorąc pod uwagę , jaką miałam emeryturę i czym dysponowałam w ciągu swego produkcyjnego okresu, kończącego się na pracy w Politechnice Wrocławskiej , na stanowisku dyrektora adm. Instytutu Matematyki - tak samo marnie opłacanego, jak i na innych, które piastowałam.
Otrzymałam, na wstępie , pokój na II piętrze, gdzie lądowali wszyscy, a przynajmniej większość przyjętych do Domu (była niewielka ilość protegowanych, otrzymujących od razu odrębne pokoje, z łazienką, balkonikiem - na niższych piętrach), z wspólną łazienką , z p. Zosią 93 -letnią mieszkanką drugiego pokoju , wychodzącego na obszerny balkon. Ja nie miałam takiego dostępu, bowiem pokoje na tym piętrze , w swojej pierwotnej formie, były spore, łączone - przeznaczone dla małżeństw i dopiero z czasem je rozdzielono. Właśnie tak - jedni dostawali pokój z balkonem , inni bez. Tyle, że p. Zosia , bez oporu, udostępniała mi go w razie potrzeby.
Wydawała się też sympatyczną , rozgarniętą starszą panią, niezbyt zasobną i bezkonfliktową. Dogadzałam jej, w miarę możności. Kupowałam jakieś niezbędne rzeczy, podkarmiałam, rozmawiałam ... Tyle, że zdrowotnie znacznie bardziej od niej podupadałam. Wszystkie wredne choroby nasiliły się i byłam przekonana, że są to moje ostatnie ziemskie chwile. Koszmarne nadciśnienie, cukrzyca w kwiecie rozwoju , kołaczące serce, zawroty głowy itd.itp. Ona narzekała na jedynego syna, który zamieszkiwał u siebie i tylko odwiedzał ją po to, by wykłócać się i przeciwstawiać. Rozwodnik, wielce nieciekawy typ. Z czasem okazało się, że staruszka - to cwaniutka osóbka. Obmawiała mnie przy opiekunce, która przekazywała mi te wieści, udawała, że słucha moich rad, a ani myślała z nich korzystać. Miała własną, dość dobrze wypracowano filozofię życiową. Opowiadała o swoich dwóch małżeństwach, a także - jak wyrolowała tego drugiego małżonka - wszystko mu rekwirując przy rozwodzie. O niej jeszcze napomknę, bo naraziła mi się wielce i zawiodła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
AKTUALIA
NARUSZYŁAM TYM MASAŻEREM STOPĘ I PRZEZ KILKA DNI NIE MOGŁAM NAWET NA NIEJ STĄPNĄĆ. MAŚCI NIE POMAGAŁY, AŻ WRÓCIŁA KINGA I ZALECIŁA MI ZIM...
-
Przed nami wybory prezydenta - 10 maja 2020 roku. Duda - i nikt inny. Te otaczające go postaci "prezydentów"- pożal się Boże - to...
-
Wczoraj miałam niecodzienną wizytę. Zadzwoniła Hania Karniej z SW i zapytała, czy może wpaść z jakimś mecenasem, by dokończyć wypełniania wn...